Z Europy do Afryki. Kraulem! Piotr Klimczak
Historia przygotowań, wyprawy i perypetii podczas udanej próby przepłynięcia Cieśniny Gibraltar.
Siedem i pół godziny. Dwadzieścia cztery i pół kilometra. Prąd morski najpierw unoszący nas na Atlantyk, potem lodowaty i uparcie odpychający od brzegów Maroka, które tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki – i tak przez trzy ostatnie godziny. A na sam koniec – fale zupełnie wybijające z rytmu, zachłystujące przy – coraz krótszym i krótszym – oddechu. Mięśnie bolą, ścięgna pieką, smarowanie z pach już dawno zeszło i teraz morska woda za każdym ruchem przypomina o obtarciach…
Krótko mówiąc – wymarzone wakacje
Pomysł, żeby pokonać Cieśninę Gibraltarską wpław pojawił się zupełnie znienacka dwa lata temu. Gdzieś pomiędzy jednym basenowym nawrotem a drugim, podczas wpatrywania się kolejny raz w tą idiotyczną, ciemną linię kafelek na dnie basenu, zaczynasz się zastanawiać: O rany, jak długo tak można? Też tak masz?
Tak naprawdę – nigdy specjalnie nie lubiłem pływać. A już basen – nuuudy. Ale po pół roku leżenia na brzuchu, bo dysk nie wytrzymał i wysunął się spomiędzy kręgów, rehabilitantka jasno powiedziała: zmień ten schemat: komputer-samochód-łóżko, albo będziesz tak leżał co kilka lat. Uwierzyłem natychmiast. Nie do wiary, jak łatwo uwierzyć, kiedy znowu zaczynasz chodzić.
Mapa trasy, czasy podane sa w UTC (trzeba dodać dwie godziny).
Najpierw była Cieśnina Messyńska. Ledwie trzy kilometry morza pomiędzy Sycylią, a resztą Włoch. Wakacje z przyjaciółmi. Jak zobaczyłem, skalkulowałem – bądźcie na drugim brzegu za godzinę, to mnie odbierzecie. Już wchodząc wiedziałem, że coś jest nie tak, gdy w kompletnie krystalicznej wodzie zobaczyłem, że wszystkie ryby płyną w tym samym kierunku. A niektóre nawet tyłem, czy bokiem! Chwilę później prąd, jeden z dwóch najsilniejszych na Morzu Śródziemnym, zabrał mnie z płytkiej wody i łaskawie dał dopłynąć (sprintem) z powrotem do plaży kilkadziesiąt metrów dalej. Plażowicze musieli mieć niezły ubaw widząc, jak panicznie macham rękami płynąc do tyłu…
Straciwszy naiwność a zyskawszy pokorę, w następnym roku popłynęliśmy już w większej ekipie – jest na Sycylii człowiek-legenda, Giovanni Fianacca, który rok rocznie organizuje z wielką pompą pływanie na drugi brzeg. Oczywiście tak, żeby prądu nie było, albo żeby pływakom pomagał. Jeśli pływasz, a samo jedzenie, Sycylijczycy i klimat nie są Cię w stanie przekonać do powrotu na Sycylię, warto to zrobić właśnie dla tej przygody. A jeśli jeszcze na Sycylii nie byłeś – skończ czytać tutaj i pakuj się…
Jednak trzy kilometry Cieśniny Messyńskiej dawały tylko przedsmak tego, co miało się dziać na Gibraltarze. Przed nami przepłynął Cieśninę tylko jeden Polak, też Krakowianin – Rafał Ziobro. Drugie najsilniejsze prądy na morzu Śródziemnym działają oczywiście tutaj. Ze względu na dystans nie ma mowy o pływaniu w większej grupie – musisz być asekurowany przez dwie łodzie – pilota, który wskazuje Ci kierunek, informuje o obecności większe statki i strasznie się nudzi, oraz ponton, którego równie cierpliwa załoga płynie przy Tobie, dając Ci pić kiedy się zatrzymujesz i całe szczęście odpływa przypadkowo, gdy kolejny raz masz już serdecznie dość tego wszystkiego i chciałbyś tylko się chwycić jego burty. Serio – myślę, że gdyby nie doping supportera, nic by nam z tego nie wyszło. Wyobraź sobie przemiłego Hiszpana, który siódmą godzinę w dmuchanej łupince kołysze się na falach pod piekącym słońcem i uśmiechnięty, z niesłabnącą werwą macha naprzemian ramionami pokrzykując „rapido, rrrrapido”! Jemu należą się największe podziękowania za cierpliwość do nas. Jakby tego było mało, większość zdjęć, jakie tu widzisz, jest właśnie jego autorstwa. Pstrykał je ot, tak sobie, z rozhuśtanego pontonu. Po ich oglądnięciu postanowiłem, że ja już robić zdjęć nie będę.
Na domiar tego wszystkiego, nosi popularne w Hiszpanii imię: Jesus. Jesus Cerrudo. Teraz wystarczy, że zmienię tytuł tekstu na: „Przez Gibraltar z Jesusem” i pierwsze strony „Naszego Dziennika” i „Gościa Niedzielnego” mam załatwione!
Miałem też napisać coś o treningu, ale po prawdzie – właściwie nie trenowaliśmy. Przez dwa poprzedzające miesiące staraliśmy się pływać po sześć kilometrów dziennie, bez interwałów, odpoczynków i sprintów, cięgiem, próbując trochę poprawić technikę i przyzwyczajając się do monotonii, jakiej się spodziewaliśmy. Nic bardziej błędnego – o czym za chwilę. Mamy tu w Krakowie Zakrzówek – zalany kamieniołom, który mieści jedno z najciekawszych nurkowisk w Europie. Zarządca nurkowiska, Maciek „Szczęściarz” Curzydło nie mógł uwierzyć, że my nie tam, na dole, a tylko po powierzchni chcemy pływać po jego akwenie, ale koniec końców, po zdaniu egzaminu (!) dostaliśmy klucze do bramy. Kto ma, niemal w centrum miasta, czyste jezioro o długości niemal kilometra – wie doskonale, jaki nam Maciek prezent zrobił. A jeśli napływasz po powierzchni nad grupę nurków, których bąbelki powietrza podnoszą ze sobą z głębi wodę o temperaturze tych kilku stopni – czujesz się jakbyś nagle wyszedł z sauny wprost na śnieg. Jak bardzo się nam ten dziwny trening miał przydać, okazało się dopiero na ostatnich kilometrach przed wybrzeżem Maroka.
Gigantyczną pomocą były dwa stopnie warsztatów kraula metodą Total Immersion – choć Pawłowi przyznałem się o naszych planach dopiero po drugim. Całkiem serio mówiąc, nigdy nie byłem sportowcem i nie wyobrażam sobie, żebym mógł bez tej techniki w ogóle ‚upłynać’ taki dystans. Jeśli nie potrafiłbym czasami płynąć jednocześnie odpoczywając, z naprawdę minimalnym zaangażowaniem siły i zupełnie uspokojonym oddechem – poddałbym się zaraz po wyczerpaniu zapasów paliwa w mięśniach, pewnie po godzinie. Każdy, kto próbował tej techniki wie, jak relaksujący jest taki ‚spacer kraulem’. Jeszcze raz – dzięki, Pawle.
Po skompletowaniu dokumentów (zaświadczenie lekarskie podbite przez Pawła, że się nie utopimy, ksera paszportów, że nie chcemy w ten sposób nielegalnie wyemigrować do Maroka, inne oświadczenia i deklaracje) – wysyłamy je do ACNEG.COM, organizatora zabawy i czekamy. Kilka dni później – jest, mamy termin, pierwszy wrzesień. Rafael Gutierrez Mesa, sam senor presidente ACNEG’u ostrzega nas jednak, że morze to nie szklanka wody, i musimy się liczyć z przesunięciem terminu. Najlepiej, powiada, zostać jeszcze jakieś dziesięć dni. I proszę – kwadratura koła, rzecz niemożliwa dotychczas – dwa tygodnie urlopu pod rząd – nagle dochodzą do skutku. Już samo to wydaje się nam wielkim sukcesem…
Przybywamy do Tarify kilka dni wcześniej, bo przecież jeszcze jakieś aklimatyzacja, odpoczynek. Podchodzimy bardzo poważnie do żywienia: dieta maratończyków, czyli cztery dni bez węglowodanów, potem cztery dni obżerania się makaronami tuż przed imprezą – ciężko pływać po takim posiłku, zresztą przecież nie wolno, trzeba zbierać siły, pompować mięśnie glikogenem. Szczerze powiedziawszy, okresu rygorystycznego ograniczenia węglowodanów przypomnieć sobie jakoś nie mogę, za to okres obżarstwa pamiętam bardzo dobrze, bo nam się, no, trochę przedłużył. I to w obie strony, zdaje się.
Pożegnanie z Europą
Wyszło na to, że Rafael miał świętą rację z wydłużeniem pobytu, bo od pierwszego września, dzień za dniem, pogoda, głównie zbyt mocny wiatr huśtający morze, nie dawała nam szans popłynąć. Nie narażając, Czytelniku, Twojej cierpliwości na opisy tortur oczekiwań, które stały się naszym udziałem, napiszę tylko, że piątego września, kiedy wszyscy znajomi w Polsce przestali już wierzyć, że pojechaliśmy tam „coś płynąć” (a nie oszczędzaliśmy ich, posyłając do kraju, w którym zaczęła się jesienna plucha stosy MMSów z roznegliżowanymi plażowiczkami, falami, windsurferami, kitesurferami, surferami, nami i kombinacjami wymienionych elementów), piątego września wieczorem przychodzi epicko rozwlekły, jak na autora, SMS od Rafaela:
„Tomorrow at 09 am in the port”
Co nas stawia na baczność na resztę wieczoru. Chaotyczne zakupy isotoników, kompletowanie smarowideł, szuka, biega pan Hilary, gdzie są moje okulary, zatyczki, czepki, czepki („urodziłem się w jednym i już go potem nie widziałem”) – panika, panika, panika. Niewyspani, niepewni, niechętni i pełni wątpliwości, czy aby nie należało się wcześniej trochę nauczyć pływać, stajemy w porcie o wyznaczonej godzinie. Cztery łódki, dwa zespoły – z nami płynie jeszcze dwójka pływaków z RPA, szybka odprawa, do łodzi, wypływamy. Po pięciu minutach przebierania, pakowania, smarowania, rozgrzewania i sprawdzania, łajby kołyszą się już przy skałach wybrzeża, wskakujemy do wody, poklepujemy brzeg Europy, pamiątkowe zdjęcia, nerwowe uśmiechy i – ruszamy. Wyleżenie, ręka luźno z wody, przeniesienie, wejście z rotacją, cierpliwy chwyt drugą, wysoki łokieć, wyleżenie, ręka luźno… Woda przyjemnie ciepła, poranne słońce przygrzewa, nawet nieduża fala jest, ale nie przeszkadza. Pływacka sielanka.
Przepraszam, moje Martini miało być z oliwką
Po godzinie – pierwsza umówiona przerwa na drinka. Żadnego dotykania burt, oczywiście, bo za to hańba, śmierć i co najgorsze – dyskwalifikacja. Wszyscy w komplecie, doskonale schłodzone, wstrząśnięte i niezmieszane izotoniki z szerokim uśmiechem serwowane przez supportera, lądują z pluskiem koło zamawiających; temu niebieski, temu żółty, przepraszam, moje Martini miało być z oliwką, ale niech już będzie… leniwe rozmowy, marazm, maniana, stagnacja i entropia. I takie właśnie piękne przedpołudnie zaburza – och, co za brak wyczucia – jeden z pilotów, który po łączności z Rafaelem bezlitośnie klaruje sytuację. Jak się tak dalej będziecie obijać, powiada, to prąd, który właśnie zaczął swoją szychtę, zabierze was na Atlantyk. A stamtąd można płynąć w wiele miejsc, ale do Afryki, to na pewno dziś nie dotrzecie. Więc, moi mili, „rrrapido!”. Czyli, że koniec wakacji, składamy zabawki i – do ataku.
Moi drodzy, płyńcie… bo Afrykę zobaczycie może za rok
Cóż, pomyślało hrabiostwo – czas na nas, więc żachnąwszy się, wzdrygnąwszy i lekko przyspieszywszy, zobaczyłem, że inni też lekko przyspieszają. Nie chcąc zostać w tyle, przyspieszyłem jeszcze trochę, żeby po chwili zorientować się, że reszta też przyspieszyła – tak jeszcze trochę, tylko żeby mnie wyprzedzić. Więc, cóż, znowu przyspieszyłem. I wtedy inni… gdzieś tak po pół godzinie, będąc już nieźle zgoniony, i zaczynając rozważać, czy tak samo będzie to działać, kiedy zacznę zwalniać, dowiaduję się, że południowo-afrykańczycy zrezygnowali. Po prawdzie, zrezygnował mężczyzna, a jego przyjaciółka postanowiła dotrzymać mu towarzystwa. Nie pisałem o Judith? Judith od brzegu płynęła stylem grzbietowym. Trochę to nas, wysportowanych samców, niepokoiło, bo nawet przy największej naszej prędkości bez trudu utrzymywała pozycję w czołówce nie zmieniając ani stylu, ani – co gorsza dla naszych ego – leniwego tempa, jakim płynęła. Tego wieczora jeszcze, wyjaśniła nam z czarującym uśmiechem, że lubi patrzeć w niebo, a poza tym nie było przecież potrzeby zmieniać stylu na szybszy, nieprawdaż…? Gdybyśmy mieli dłuższe uszy, jeszcze bardziej położylibyśmy je po sobie.
Morze spokojne jak jezioro
Zdarzyło Ci się kiedyś w słoneczny dzień prowadzić samochód po równej jak stół autostradzie, i potem zupełnie niczego nie pamiętać z wyjątkiem zjazdu na stację benzynową? Następne trzy godziny dokładnie tak wyglądały. Picie co godzinę, morze spokojne jak jezioro w bezwietrzny dzień, czasem tylko fala dziobowa mijanego promu, czy kontenerowca. Raz tylko, spotkaliśmy fale niespodziewaną zupełnie; przy oddechu ze zdziwieniem zobaczyłem, że nasz Jezu…, no, nasz supporter przestał sterować i wycelował obiektyw w niebo. Podążyłem za jego wzrokiem – tak nisko, że niemal słyszeliśmy szum skrzydeł, przelatywało ze dwieście charakterystycznych sylwetek ptaków, znanych nam tylko z samotnych szybowań. To jedna z pierwszych fal corocznej emigracji bocianów leciała ubiegać się o azyl klimatyczny.
„Bociany, bociany, jak one mogą, to my też możemy” skwitował Robert pociągając kolejny łyk isotonika na spontanicznym postoju. Wtedy jeszcze finisz wydawał się bardzo prosty. Jasnobrązowe skały Maroka rosły z każdą minutą, aż na kolejnym postoju Jesus z entuzjazmem obwieścił, że do brzegu, jak widać, mamy coś kilometr, góra dwa, prąd jeszcze niezbyt silny, tym razem płynący w przeciwnym kierunku trochę nam jeszcze pomaga. Popatrzyliśmy na siebie: tylko dwa kilometry…?! Przyciśniemy trochę i po góra pół godziny wychodzimy na jakiejś miłej plaży z czekoladowymi dziewczynami ubranymi w girlandy kwiatów, drinki z parasolką, sława, wywiady…
Nie chcąc zostać w tyle, przyśpieszyłem trochę
Drugi błąd popełniliśmy zaraz potem. Skoro to finisz, tankujemy resztkę naszych isotoników i już bez postoju płyniemy do brzegu. Jak postanowiliśmy, tak wypiliśmy. I ruszyliśmy. Na skrzydłach. Pędząc. Jak… bociany! Pół godziny! Pół godziny? Pół godziny później, ze zdziwieniem nie rozpoznajemy brzegu. Nie, nie zbliżył się. Przesunął? I jakby – niemożliwe – oddalił nawet? „Rapido, rrrapido!” z pontonu nie daje czasu na dywagacje, a w dodatku zamiast spokojnej tafli powoli robi się całkiem wyboiście: fale przyboju, odbite od niedalekiego brzegu, pchane jeszcze prądem nachodzą na siebie, spiętrzając się w bezładną kipiel. Pojawiają się pierwsze grzywy, coraz częściej trzeba popłynąć parę ruchów żabką, żeby chociaż dostrzec ponad falami łódź pilota wyznaczającego kierunek. Kierunek w dodatku absurdalny, zamiast prostopadle do brzegu, gdzieś w bok, w prawo, czy on nie widzi, gdzie jesteśmy? Kiedy po wszystkim patrzyliśmy na naszą trasę wykreśloną na mapie, zrozumieliśmy szybko, że się nie mylił. Fale nas spowolniły, a prąd właśnie zaczął odpychać od brzegu i unosić na pełne morze.
Czasem tylko fala dziobowa mijanego promu
Kolejne pół godziny później zaczynamy odczuwać pierwsze skutki niewczesnego finiszu: mięśnie zaczynają się buntować – nie weszliśmy do wody przed chwilą, tylko ponad pięć godzin temu. Ból zaczyna być dokuczliwy, coraz rzadziej pomagają zmiany stylu. Organizm woła o moment odpoczynku, ale już rozumiemy: prąd nie odpoczywa – każda chwila bezruchu w wodzie pozwala mu odepchnąć nas dalej, zwiększyć jego przewagę. Umysł powoli też staje po stronie ciała: po chwili dociera do mnie, że stanąłbym pod pretekstem picia, ale przecież i tak wypiliśmy wszystko. Chwytam się myśli, jak brzytwy, choć przecież nie tonę, jeszcze nie – myśli, że za kolejne pół godziny tej katorgi i tak kończę – na brzegu, albo na pontonie, najwyżej znowu za rok… W ogóle, co za idiotyczny pomysł, to pływanie długodystansowe, zawsze byłem lepszy w sprintach. No, odpieram sam sobie, ale obawiałeś się najbardziej, że będzie nuuuudno, a na to akurat narzekać nie możesz.
Kolejne pół godziny – sam nie wierzę, że jeszcze tu jestem. Spoglądam pod wodą na nadgarstek – dwie godziny od ostatniego „posiłku”. Kiedy przyjdą pierwsze skurcze? Brzeg jak fatamorgana – cały czas tam jest, tak samo nieosiągalny. Szukam wzrokiem Roberta – pod powierzchnią, bo nie ma szans zobaczyć czegokolwiek nad spienionymi falami – od dłuższego czasu już regularnie zmienia styl na „żabdela”, jego modyfikację żabki, co drugi ruch nogami do delfina, bardzo wyraźne zgięcie w pasie, dzięki temu płynie bardziej mięśniami brzucha, dając odpocząć pozostałym. Ja pomagam sobie żabą, ilekroć płynąc kraulem zachłysnę się falą – jednak moja żaba, ropucha raczej, jest sporo wolniejsza, coraz częściej słyszę dobiegające z pontonu Jesusowe: „rrrapido!”. Przechodzę na marszobieg, liczę ruchy: 60 kraul, 30 żaba, 2 delfin i od nowa… Czas przestaje płynąć, są tylko kolejne cykle – i wtedy właśnie przychodzi pierwsza zimna fala.
Na powierzchni niemal tego nie widać. Zimny prąd z głębi Atlantyku natrafia na podnoszący się stromo brzeg Afryki i wypływa gwałtownie na powierzchnię. Z początku zmiana temperatury jest tak duża, że nie wiesz, co się dzieje. Po sekundzie organizm przypomina sobie atawistyczne reakcje i na całym ciele dostajesz gęsiej skórki. Serce zwalnia. Paradoksalnie – czujesz się rześki, ale spowolniony. Przekonuję sam siebie, żeby nie przyspieszać, zmiana tempa tylko po to, żeby się rozgrzać, nie ma sensu – przy takim zmęczeniu skurcz murowany. Na Zakrzówku już to braliśmy, skurcze lubiły zimno. Przypominam sobie jakieś strzępy fizjologii – zimno obkurcza naczynia (dobrze), rozluźnia mięśnie (świetnie), łagodzi ból (fantastycznie), ale jeśli potrwa dłużej – obniży metabolizm i sprawność (super, wreszcie się to skończy). Nasz osobisty Jesus z troską patrzy z łódki, jak to znosimy – pływacy z cieplejszych krajów tu właśnie mają problemy. A nas ten zimny masaż ratuje, rozluźnia, pierwszy raz się cieszę, że u nas nie można chodzić cały rok w podkoszulku. Kto by pomyślał – nagły atak patriotyzmu u brzegów Afryki.
Po siedmiu godzinach i trzydziestu pięciu minutach…
W tym momencie zauważam dziób łódki pilota. Dziób? Od początku widzimy zawsze jej rufę, płynie przed nami, wskazując kierunek. Ale teraz zawróciła, płynie prosto na nas. Koniec? Nie udało się? A tak było blisko… Przypływa bliżej, zmniejsza obroty silnika, przechodzi na jałowy, już tylko podskakuje na falach. Pilot wychyla się zza steru i komunikuje:
„Go, swim to coast – I’m waiting for you here!”
I nagle – nic nie boli, mięśnie jakbym właśnie wskoczył do wody, świeży, wypoczęty i młodszy o połowę. Krystalicznie przejrzysta woda, bajecznie kolorowe dno, a nad nim pełno ryb. Majaczę ze zmęczenia, albo to naprawdę wybrzeże. A jednak. Po siedmiu godzinach i trzydziestu pięciu minutach dotykamy jałowej skały wybrzeża. Jesus podpływa pontonem, szaleje z radości, podejmuje nas z wody, krzyczy i gratuluje wylewnie po hiszpańsku. Przekazuje nas na łódź pilota, ledwo się odzywamy, oszołomieni, nogi odwykłe od chodzenia, z trudem łapiemy pion na podskakującej na falach łódce. Resztkami energii, może już tylko bezwładnością pstrykamy kilka zdjęć. Nie muszę już o nic walczyć, ledwo żyję, kładę się na pokładzie, wgapiam w niebo i jest mi po prostu dobrze. Bardzo, bardzo dobrze.
We are the champions…
Robert Rospondek – już w Afryce
Jeśli doczytałeś aż tutaj i teraz zastanawiasz się, czy nie spróbować – nie wahaj się. To nie jest żadne tysiąc basenów. To jest warte każdej sekundy, ruchu i centa.
Piotr Klimczak
Kilka danych:
Trasa: 24,5 km
Czas: 7h 35m
Start: Tarifa
Meta: Perejil
Żywienie: Płyny izotoniczne z cukrem, co 50-60 min, woda mineralna, banany.
Organizator: http://www.acneg.com
Koszt: ok.2000 EUR na 2 osoby
Uczestnicy: Piotr Klimczak (40 l.), Robert Rospondek (46 l.)